Zmiana… Była z ludźmi od zawsze, ale tysiące lat ludzie walczyli z nią na setki sposobów. Tworzyli systemy polityczne, gospodarcze, religijne, ustanawiali zasady, budowali kultury. Szukali porządku, jasności, poukładania… I tak żyli w poszukiwaniu ułudnej stabilności. Do codziennego życia świadomość nieustannej zmiany zaczęła przenikać tuż przed końcem XX wieku. Początkowo nieśmiało, małym kroczkami, robiąc tylko trochę szumu i zaraz znów się wycofując budziła w ludziach niepokój, zaskoczenie, niepewność… Jak tylko zasmakowała perwersyjnej przyjemności mieszania, gmatwania, plątania chciała więcej i więcej. W ten oto sposób na stałe zajęła wygodny fotel wśród zacnego grona licznych substancji powstających w wyniku aktywności człowieka. Od tego czasu codziennie, raz pełną piersią, innym razem zachowawczo ledwie oddychając wdychamy zmianę. I albo poddajemy się jej działaniu, albo to działanie współtworzymy, albo też buntujemy się przeciwko niemu, tworząc… kolejną zmianę.

Powstaje tylko pytanie, dlaczego „zmiana”, w mniej lub bardziej świadomy sposób zawsze obecna w świecie, budzi tyle tak skrajnych emocji? Dlaczego jedni uciekają przed nią, starają się zastygnąć i udawać, że jej nie ma? Dlaczego dla innych z kolei staje się nieodpartą pokusą i ślepo rzucają się w taniec z nią? Dlaczego znów jedni prowadzą ją w tańcu, a inni dają się jej uwieść? Może dzieje się tak dlatego, że zmiana jest życiem, żywiołem, oznacza ruch, aktywność, dzianie się. To nas urzeka, ale też przeraża. Oznacza konieczność bycia czujnym, uważnym na to, co dzieje się wokół. Otwiera czas poszukiwań, nowych dróg, nowych rozwiązań.

Kim w takim układzie może być śmiałek, którego wdychanie powietrza nasiąkniętego zmianą pcha, uskrzydla, napędza, dodaje wiatru w żagle? Kim jest ten, którego życiu sens nadaje nieustanne podążanie za tą mocą powoli wyłaniają się z mentalnego cienia? Kim wreszcie jest ten, który umie wyciągnąć ze zmiany największe zaklęcie i zaczarować nim tych, którzy jeszcze nie wiedzą, jak bardzo ją pokochają? 

To… performer. Nie, nie ten wypruwający sobie flaki na scenie, żeby wstrząsnąć widzem. Performer społeczny, uruchamiasz procesów, twórca przestrzeni partnerskiej twórczości. Pięknie sformułował to Jerzy Grotowski, który w swoim Teatrze Laboratorium w przedziwny sposób stworzył bazę duchowo-pojęciową użyteczną też poza teatrem . Podsumował swoje poszukiwania w ten sposób:

 „Performer przez duże „P” jest człowiekiem czynu. Nie jest człowiekiem, który gra kogoś innego. Jest tancerzem, kapłanem, wojownikiem; jest poza gatunkami estetycznymi.(…) Performer wie, jak powiązać impulsy ciała z dźwięcznością. Obserwatorzy osiągają stany o dużej intensywności, ponieważ – jak mówią – poczuli obecność. A dzieje się to dzięki performerowi, który stanowi pomost między obserwatorem a czymś. W tym sensie Performer to pontifex, budowniczy mostów.”

Dlaczego akurat performer, a nie np. lider zmiany czy animator? Wydaje się, że performer jest w stanie wznieść ów kontakt ze zmianą na inny poziom – nie tylko cieszy się z tego, że ją poznał, dostrzegł i może wziąć w niej udział, zapraszając przy okazji do tej aktywności innych. Siła performera tkwi w procesie STWARZANIA! Performer sam kreuje sytuacje zmiany, prowokuje otaczającą rzeczywistość, podejmuje działania, które tworzą zorganizowane przestrzenie… wolności. Frommowskiej „wolności do”[1], czyli pozwalającej na autentycznie podmiotowe, autorskie działania uczestników wydarzenia. Posiada umiejętność kreowania procesów społecznych, ciągłego wprawiania ich w ruch, ale w taki sposób, żeby aktywizowały one wewnętrzną moc bytów w nich uczestniczących.

Jest kimś innym niż lider czy animator, którzy też przecież tworzą zmiany społeczne. Natomiast nie każdy twórca zmiany społecznej jest performerem. Performerem staje się ten, który działa sobą-samym, wie dokąd dąży, ale jest gotów na zaskoczenie tym, co wyniknie ze wspólnego działania. Tworzy niepowtarzalne wydarzenia, ale działa w obrębie sprawdzalnej koncepcji. Jest artystą, ale także profesjonalistą.  Uruchamia ludzi, ich możliwości, otwiera ich na „dzianie się”, inspiruje do dziecięcego bęc! Zmiana!, uruchamia procesy.

Miarą sukcesu performera są właśnie wszelkie „procesy uruchomione”. Performer niczym idealna swatka, zaprasza ludzi do poszukiwania Buberowskiego[2] „kierunku”, tak, żeby nieodparty urok zmiany mógł zacząć oddziaływać, kusić, aż w końcu niczego nie podejrzewająca istota się zakochuje. I wydaje się, że to właśnie stanowi esencję bycia performerem – uruchamia proces, zaprasza i… usuwa się w cień, zostawiając uczestnikom przestrzeń działania. Rdzeniem jego pracy jest wyzwalanie podmiotowości, samodzielności, przedsiębiorczości.

Fantastyczny w swej prostocie jest fakt, że podstawowym narzędziem performera jest Tischnerowskie SPOTKANIE![3] Instynktownie dąży do stworzenia przestrzeni sprzyjającej otwieraniu się na zmiany i budzeniu w ludziach ich podmiotowości, świadomości istoty tego, co się wokół dzieje. Ćwiczy sztukę obecności, towarzyszenia… Będąc, powoduje zmiany w sposób pozornie przypadkowy, nieintencjonalny. „Czyni” jakieś wydarzenie. Kunszt jego działań polega na tym, że świadomie doprowadza do wydarzeń, które budzą w ludziach wewnętrzny proces, ożywiają wartości, ale… nie programują, narzucają, a nawet nie determinują konkretnego celu. To uczestnicy mają wziąć udział, odpowiedzialność, autorstwo i stworzyć swój osobisty, niepowtarzalny efekt. Performer pilnuje kierunku działania, ale kontrolę nad wewnętrznym procesem każdego uczestnika pozostawia jemu samemu. Wierzy w moc wewnętrzną uczestników, w ich niepowtarzalność, a także w to, że tylko wewnętrzny wysiłek odkrywania i nadawania znaczeń daje prawdziwą zmianę.  

Performer w naturalny sposób wiąże swoje życie ze zmianą, wdycha ją pełną piersią każdego dnia. Potrzebuje jej, żeby w ogóle móc funkcjonować. Z drugiej strony zakorzenia się w wartościach, a raczej w ich przejawach w postaci kultury. Własnej, rodzimej i z radością witanej cudzej. Świadome zakorzenianie się i korzystanie z  inności jest przecież też zmianą. Jest aktywnym poszukiwaniem sensu.

Świadomość tego, że nic nie jest trwałe, że wkroczyło się na ścieżkę ciągłego dążenia jest cudownie uwalniająca i przerażająca zarazem. Daje niebywałą satysfakcję, poczucie mocy i możliwości kreowania rzeczywistości. I jednocześnie płaci się za to ogromne koszty.  Po pierwsze ego zaczyna się pięknie nadymać. A to zabija sensowność działań i zakaża rozhuśtane procesy. Po drugie człowiek kwestionujący oczywistości, permanentnie podważający nawet własne koncepcje, pociąga, a jednocześnie niepokoi. Często budzi złość i agresję. I w konsekwencji jest wypychany z dążących do stabilności organizacji, instytucji.

Paradoks tkwi w tym, że w naszym świecie narastającej zmiany uporać się z nią mogą tylko performerzy społeczni. Biznes z nieustannie falującym rynkiem, koniecznością codziennej innowacji, elastyczności, zmuszony do budowania sieci relacji musi zmianę wbudować w codzienne istnienie. Organizacje pozarządowe chcące naprawdę rozwiązać konkretne problemy społeczne, tworzyć miejsce rozwoju muszą nieustannie poszukiwać, kwestionować dotychczasowe sposoby działań, empatycznie współpracować z ludźmi. Polityka, ta najbardziej zapóźniona dziedzina działań ludzkich musi w końcu oprzeć się na profesjonalnym zarządzaniu aktywnością obywateli, wspierać ich samodzielne działania. Jeżeli nie pójdzie w tę stronę, czeka nas katastrofa społeczna, której przedsmak czujemy na co dzień. Edukacja, kultura, dbanie o zdrowie i bezpieczeństwo muszą być oparte na rozumnych projektach uwzględniających podmiotowy udział ludzi, których dotyczą.

Pojedynczy performer nie ma szans. Dopiero grupy samodzielnych, ale umiejących współpracować performerów mogą tworzyć projekty rozwoju społecznego uwzględniające różnorodne doświadczenia dające szanse na pozytywny efekt. I dalej – takie grupy muszą działać w nowego typu organizacjach. Muszą tworzyć pulsujące życiem sieci relacji opartych na wzajemnym zaufaniu i wypracowanych regułach, umowach, zasadach. To pozwala być twórcą niektórych procesów i jednocześnie być uczestnikiem (a czasem tylko beneficjentem) „cudzych” projektów.

Niezależnie od tego, czy jesteś działaczem społecznym, menedżerem, trenerem, nauczycielem, dziennikarzem, informatykiem, czy też masz nowy, nienazwany jeszcze zawód, stoją przed Tobą wyzwania:

  • Jak świadomym ruchem, tańcem odpowiedzieć na otaczający Cię chaos. Jak dostrzec sens w tym, co się dzieje. Jak nadać sens, czyli przerobić toczące się procesy na działania, w których uczestnicy nie realizują z góry założonych planów, nie wykonują zaprogramowanych czynności, tylko podmiotowo uczestniczą.
  • Jak razem z innymi performerami, ale też na partnerskich zasadach z ekspertami, animatorami, menedżerami, budować twórcze zespoły działające w pozornym paradoksie matematycznym, kiedy suma synergicznego działania jest znacznie większa niż proste dodanie efektów działania każdego z uczestników.
  • Jak współtworzyć organizacje przyszłości, które mają szansę na skuteczność w świecie nieustannie stawiającym nowe wyzwania, które potrafią stworzyć zorganizowaną przestrzeń wsparcia samodzielnym zespołom, intensyfikując i nieustannie doskonaląc  ich działania.
  • Jak brać odpowiedzialność za środowiska (lokalne, ale też zawodowe, tematyczne, wirtualne itp.), stale podnosząc jakość ich współistnienia, komunikacji, spójności.

Generalnie – jak generować projekty zmiany społecznej dające ludziom, zespołom, organizacjom i środowiskom szansę na rzeczywisty rozwój.

Artykuł  przygotowany we współpracy z Martyną Śliwecką


[1]  Erich Fromm „Ucieczka od wolności”

”Dlaczego działalność spontaniczna stanowi odpowiedz na problem wolności? Powiedzieliśmy, że sama wolność negatywna czyni z jednostki istotę izolowaną, której związek ze światem jest luźny, a stosunek do niego nieufny, i której „ja” jest słabe i stale zagrożone. Spontaniczna aktywność jest jedynym sposobem przezwyciężenia lęku przed terrorem samotności bez poświęcania integralności własnego „ja”; w spontanicznej bowiem realizacji swojego „ja” człowiek na nowo jednoczy się ze światem – z ludźmi, z natura i z samym sobą. Główny komponent takiej spontaniczności stanowi miłość, ale nie miłość w sensie roztopienia własnego „ja” w drugiej osobie, nie miłość jako posiadanie tej osoby, lecz miłość jako spontaniczna afirmacja innych, jako zjednoczenie jednostki z innymi, oparte na zachowaniu własnego „ja”. Dynamiczny charakter miłości polega właśnie na tym przeciwstawieniu; na tym, ze wypływa ona z potrzeby przezwyciężenia odosobnienia, ze prowadzi do jedni – a zarazem nie eliminuje indywidualności. Drugim komponentem jest praca; i znów praca nie w sensie działalności przymusowej, której celem jest ucieczka od samotności, ani nie jako taki stosunek do przyrody, który po części jest dominacja człowieka nad przyroda, po części zaś prowadzi go do niewoli i ukorzenia się przed wytworami własnych rąk – ale praca pojęta jako twórczość, w której człowiek jednoczy się z przyroda w twórczym akcie. To, co mówimy o miłości i pracy, odnosi się także do każdego spontanicznego działania, czy to będzie chodziło o realizacje przyjemności zmysłowych, czy tez o uczestnictwo w życiu politycznym społeczeństwa. Indywidualne „ja” afirmuje się w tym działaniu, jednocząc się zarazem z ludźmi i przyrodą. Podstawowa dychotomia ludzkiej wolności – narodziny indywidualności i ból samotności – zostaje zniesiona na wyższym etapie dzięki spontanicznemu działaniu człowieka.”

[2] Martin Buber „Wybór pism filozoficznych”

„Zła nie można popełnić całą duszą, całą duszą można czynić tylko dobro. Dobro czyni się wtedy, gdy poryw duszy, wychodzący od jej najwyższych sił, obejmuje wszystkie siły i wrzuca je w oczyszczający i przemieniający ogień: potęgę decyzji. Zło jest brakiem kierunku i – wynikającym stąd – chwytaniem, łapaniem, uwodzeniem, zmuszaniem, wykorzystywaniem, naginaniem, dręczeniem, niszczeniem tego, co się nadarza. Dobro jest kierunkiem i tym, co się w tym kierunku czyni; to zaś, co się czyni, czyni się całą duszą, tak iż do czynu włącza się wszelka siła i namiętność, którą można by czynić zło.”

[3]   Józef Tichner „FILOZOFIA DRAMATU” 

„Uwaga nasza nadal ogniskuje się wokół tajemnicy spotkania. Spotkać to przede wszystkim spotkać innego człowieka. Mówimy wprawdzie także o spotkaniu z Bogiem, czy z dziełem sztuki, ale raczej w sensie metaforycznym niż dosłownym. Doświadczenie spotkania, ściślej – przeżycie spotkania, wprowadza tego, kto spotyka, w jakąś jedyną w swoim rodzaju, osobistą prawdę spotkanego człowieka. Siła perswazji, jaką niesie ze sobą to przeżycie, nie da się porównać z siłą perswazji żadnego innego doświadczenia. Spotykając wiem, że inny człowiek jest i że jest wobec mnie taki, jaki naprawdę jest, bez masek i bez zasłon. Zazwyczaj nie potrafię opisać tego, co widzę i czuję, mimo to wiem, iż od momentu spotkania życie moje nabrało nowego znaczenia, a otaczający mnie świat uzyskał nową zasadę organizacji. Przeżycie spotkania jest nie tylko szczytowym rodzajem doświadczenia innego człowieka, ale również szczytem doświadczeń w ogóle.

Podziel się!

Shares